Hobbit, czyli klapa bitwy pięciu armii

"Bitwa pięciu ziewnięć", "Hobbit czyli tam i z powrotem do znudzenia", "Ork nasz powszedni", "Jak zrobić nudny pojedynek z udziałem 150 tysięcy walczących"... Takie powinny być podpisy pod ostatnią częścią sagi "Hobbit", od 26 grudnia dostępną w polskich kinach. Oczywiście box office będzie bił rekordy, sale będą pełne nawet na seansach o 10:30, ale nic nie zmieni jednego - maniera pokonała emocje.


W nastroju bojowym, nastawiony hurraoptymistycznie do tego filmu, ruszyłem w drugi dzień świąt do kina na premierę. Niestety. Przeżyłem zawód. "Hobbit. Bitwa pięciu armii" to nużąca kompilacja kalek i motywów znanych już ze wszystkich poprzednich części tej serii oraz trylogii "Władca pierścieni". To nieustająca feeria znanych już na wylot efektów, identycznych bitew i moich ukochanych "cholernie-dramatycznych-zbliżeń-najważniejszego-gościa-na-zwolnionym-tempie".

Z bólem, z rozpaczą wręcz powiem, że przeżyłem zawód na całej linii. Dotyczy to człowieka, który czytał "Hobbita" Tolkiena i pamięta tę rozsadzającą od środka emocję, rozpaloną wyobraźnię pełną pytań "jak to się skończy!?!". Te piękne chwile gdy zasypiało się z głową załadowaną obrazami z książki stworzonymi przez wyobraźnię.



Peter Jackson, stworzył niewątpliwie "Władcą Pierścieni",  a potem "Hobbitami" - nowe uniwersum. Fenomen w skali światowego kina. Coś co mogło zawalczyć, i zawalczyło, z giga-fenomenem "Gwiezdnych wojen". W przypadku ostatniej części "Hobbita" uległ jednak pokusie pójścia na łatwiznę. Załadował działo tym samym prochem co przy poprzednich salwach, a ten proch nieco zwietrzał.
Pozytywy? Ależ są! Ten film to potężne widowisko, szaleńcza praca specjalistów od efektów, poruszająca wyobraźnia grafików. Ale... To co oglądamy już było. Było sześć razy. Ile można w końcu oglądać ujęć pradawnych siedzib Krasnoludów, zbliżeń na srogie twarze Torina "Dębowej Tarczy", Gandalfa czy Azoka Plugawego - niemiłego szefa orków? To już zasługuje na parodię w stylu tria Abraham-Zucker-Abraham w stylu "Nagiej broni" lub "Hot Shots".

Są drobiazgi, które mnie irytują. W poprzednich filmach "tolkienowskich" orkowie byli potworami i naprawdę było się można obawiać, czy głownie bohaterowie wyjdą z walki cało. Tutaj szeregi tysięcy maszerujących orków straszne są tylko z widoku. Bo w czasie pojedynków na miecze osiem niskich krasnoludów + dwa elfy + niziołek, tną dziesiątki monstrualnych dryblasów okutych w stal jak sianko, jak słomki od zboża. Baśń baśnią, konwencja konwencją, ale skoro wszyscy straszliwie się tych orków boją, drżą przed ich armiami, to dlaczego do pokonania dwumetrowego potwora w żelaznej zbroi, uzbrojonego po zęby i stworzonego tylko do zabijania, wystarczy jedno cięcie cienkim mieczem? Wiem, to drobiazg, ale ważny dla mnie jako przeciętnego odbiorcy. Bo składający się na ogólne wrażenie.

Czy mam rację? Takie jest moje wrażenie. Wam polecam wycieczkę do kina, bo zapewne inaczej przeżyjecie ten film. Ostatni w serii.
Ostatni?
Przecież jest jeszcze "Silmarillion"....

Aktualizacja: Newsweek myśli tak samo



Komentarze